26.02.2025 15:10

O Pęcicach Małych

4
ARTYKUŁ O SALISOWIE I LINDOWIE
TEREN OBECNYCH PĘCIC MAŁYCH
Autor Tomasz Terlecki

KOPIA Z KWARTALNIKA KULTURALNO-SPOŁECZNEGO KOMOROWA I OKOLIC
MIEJSCE
NUMER 3 Z 2011 ROKU
TYTUŁ
SYJAMSKIE BLIŹNIĘTA

Salisowo - Lindowo

Komorów i Salisowo są zrośnięte ze sobą nieodwołalnie. Są jak jedna miejscowość. Związek ten ma w istocie bardzo dawne korzenie. Kiedyś dawno, bardzo dawno temu, grunty, na których dziś leży Salisowo, należały rzeczywiście do właścicieli Komorowa. W czasach, gdy tworzono parafię pęcicką, a więc najdawniej w XIII wieku, dziedzice komorowscy ofiarowali ten teren jako uposażenie parafii, a więc stał się częścią dóbr plebańskich, a nową granicę ustalono już na zawsze na rzeczce Nrowie (Utrata). Wcześniej Utrata przechodziła przez ziemie komorowskie i nie była granicą dóbr. Trzeba pamiętać o tym pradawnym związku. A więc dzisiejsze Salisowo i duża część Małych Pęcic były pierwotnie fragmentem Komorowa, dóbr komorowskich.

Następnie przez więcej niż 600 lat teren ten był już własnością parafii pęcickiej. W XIX wieku, po konfiskacie majątków kościelnych, której dokonano po upadku powstania, grunty te przeszły na własność skarbu państwa. Prawo nabywania takiej skonfiskowanej ziemi uzyskiwali tylko urzędnicy i wojskowi rosyjscy. Tak też było i w tym przypadku. Ostatecznie po zmianie kolejnych spekulujących tym majątkiem właścicieli, głównie żandarmów rosyjskich z warszawskiej cytadeli, majątek nabyli państwo Lindowie. Jak się wydaje, główną ich siedzibą była willa położona przy skrzyżowaniu ul. Komorowskiej z Parkową, zniszczona w 1914 roku i potem rozebrana, a cały tamten mająteczek nazywał się Lindowem. Do Lindowa należał cały obszar dawnych pęcickich dóbr tzw. poduchownych, dziś nazwany Pęcicami Małymi, ujęty granicami biegnącymi korytem Utraty, następnie fragmentem brzegu lasu chlebowskiego (a dokładnie korytem strumienia — bezimiennego dopływu Utraty płynącego od Wolicy) i dalej dzisiejszą ulicą Parkową aż do samej granicy parafii w Pęcicach. Salisowo jest częścią owych Pęcic Poduchownych, potem Lindowa, dziś zwanych Pęcicami Małymi.Rekonstruując dzieje okolic Komorowa starałem się zawsze wystrzegać przed wycieczkami na obszary domysłów i wyobraźni. Wydaje mi się, Że dokonałem takiego wyboru i byłem konsekwentny. W przypadku Salisowa pozwolę sobie jednak udzielić chwilowej dyspensy od tej zasady. Nie będą więc to czyste fakty. Fakty gdzieś umknęły i ukryły się, a obraz miejsca i czasu ma w sobie coś bajkowego i nierealnego. Jest kruchy i delikatny jak letnie chmury. Materiały archiwalne dotyczące Salisowa, są bardzo skromne, wyrywkowe i zagadkowe. Rekonstrukcja dziejów Salisowa była dla mnie zawsze jednym z najtrudniejszych tematów, ale może tez i dlatego jest mi szczególnie bliska, fascynująca, zajmująca. A staje się specjalnie urocza, bo właśnie skłania, aby schodzić na ścieżki wyobraźni. Opowieści oparte na przekazach ustnych czy jakichś wyrwanych z pamięci informacjach albo pomylonych lub Źle zapamiętanych faktach, wkraczają w sferę fikcyjną. I niewiele tu mogą pomóc dorzucone suche fakty, wydobyte jakimś cudem z resztek archiwalnych dokumentów. Baśń uzupełniona faktami nabiera tylko siły i nic ponadto.


Salisowo nieodmiennie było przez cały okres naszych lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych miejscem szczególnie osobliwym i intrygującym. Znajdując się w stosunku o Komorowa „na odludziu", z boku, trochę opuszczone i zarośnięte, było jak te domy z horrorów, gdzie zardzewiałe furtki obrośnięte wyschłymi pnączami kuszą dzieci do zapuszczania się ich zgubne labirynty. I sama też nazwa brzmiała jakoś tajemniczo, podobnie jak resztą pobliskie Lindowo. Obie te nazwy w postaci Salisowo Lindowo widniały kiedyś — gdy byłem dzieckiem — na planie Komorowa, który starannie wymalowany (pewnie jeszcze w zamierzchłych latach pięćdziesiątych) przez wiele lat wisiał w „Ślepym oknie” komorowskiej stacji EKD. Po zbiciu szyby; gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych, farba z biegiem czasu blakła i powoli osypywała się ukazując zamiast nazw ulic i ważnych budynków szerokie słoje jasnego drewna sklejki. Salisowo-Linowo było tam na górze mniej narażone na deszcz, niemniej jednak coraz to niej czytelne, ale ciągle dla nas, nie wiedzących o nim prawie nic nieprzeniknione i zagadkowe.


 

Wiele lat później szukałem dokumentów dotyczących Salisowa bardzo uparcie. Prawda jednak okazała się taka, że księgi wieczyste zaginęły, dokumenty dawnej gminy (gmina Skorosze) nigdy nie trafiły do archiwum państwowego i przepadły, a i w archiwum parafialnym też me znalazłem niczego. Mam przed oczami stary park, a w nim alejki zarośnięte anemiczną trawą, zardzewiałą chorągiewkę na czubku spiczastej wieży, zamknięte na stałe okiennice. Ponad pięcio i pół-hektarowy majątek Salisowo, ukryty za wilgotnym masywem komorowskiego parku, otoczony był niegdyś bardzo porządnym, a teraz zardzewiałym i chylącym się ogrodzeniem z żelaznej siatki." I istniał tak w oderwaniu, w sennym strumieniu czasu. Ktoś, kogo nie znaliśmy kogo nigdy nie widywaliśmy, mieszkał tam podobno samotnie, ale stary sad, ogród, a obok solidne ceglane zabudowania gospodarcze oraz sam park, trwały jakby w opuszczeniu i zarastały stając się łączną domeną przyrody, a ona wprowadzała tu swoje niezależne porządki i zasady. Owszem, co roku pojawiał się tam łan zboża kilka niewielkich zagonów kartofli, a czasem, wieczorami, bywało, iż widywaliśmy słabe światło w jednym z piwnicznych okien i to były jedyne dla nas znaki ludzkiej obecności w Salisowie.

Sam ceglany pałacyk w trochę Śmiesznym kształcie, jest, uważam, jednym z najcenniejszych zabytków w okolicach Komorowa. Zachowany w niezmienionym — jak się wydaje — stanie był bardzo pięknym przykładem willowej architektury końca XIX i początku wieku. Wydaje mi się nieprofesjonalnie, że można by sklasyfikować go jako późno dziewiętnastowieczną kombinację eklektyzmu bajkowy neogotyk, z tradycyjną architekturą angielską, alpejską szwajcarską) i być może rosyjską. Znamy z niedalekich okolic często w miastach ogrodach), takich jak Otwock, Milanówek, Zalesie itd. budowle z tamtego okresu. Wszystkie je łączy wiele spólnych i bardzo charakterystycznych cech stylowych. Styl ten, jak sądzę poszukiwaniem czegoś nowego, oryginalnego, pomysłowego i nowoczesnego i był odpowiedzią na poszukiwania architektury najbardziej odpowiedniej dla powstających letnisk, uzdrowisk i miast ogrodów, a dziś pozostaje jednak, bardzo niesłusznie, niedoceniany. Jeśli chodzi o naszą willę w Salisowie, niestety nie mam żadnych pewnych danych co do daty jej budowy. Muszę posłużyć się tu domysłami i dedukcją opartą na pośrednich wskazówkach. )ponieważ willa nie ma jeszcze chyba żadnych cech secesji, można wnosić, że albo powstała w okresie 1900—1914 jako budowla trochę niemodna (demodé) i przestarzała, albo że , powstała bardzo obawiam się postawić tę tezę) wcześniej. Obie hipotezy mogłyby ująć czas powstania willi mniej więcej w okresie 1878 - 1914. Mapy nie dają tu podpowiedzi, ponieważ te wcześniejsze, przed I wojny, w miejscu Salisowa nie pokazują jeszcze niczego. Najdawniejsza pewna informacja kartograficzna pochodzi z podziału parcelacji dóbr Pęcice Poduchowne z roku 1921, na którym miejscu willi znajduje się napis „zabud.” co oznacza „zabudowania” lub „zabudowane”. A więc willa nasza istniała już na pewno po I wojnie. Ponieważ trudno podejrzewać, ze budowa przeprowadzona była w czasie wojny, wskazuje to, iż zbudowano ją jeszcze przed wojną.

Według ustnych informacji potomków rodziny, które zanotowano w karcie dokumentacji konserwatora zabytków, projektantem obu willi w Lindowie był sam ich właściciel, inżynier Stefan Wojciech Stefanowicz Linda. Ponieważ zmarł on — jak się wydaje - w czasie I wojny, gdyż wtedy znikł zupełnie z kart dokumentów nie uczestniczył w Żadnych transakcjach dotyczących nieruchomości, musiał projektować i budować willę przed 1914 rokiem.

W 1918 roku żona i być może już wdowa po Stefanie, Zenajda Linda, przepisała teren późniejszego Salisowa na swoją córkę Lilię z Lindów Kosatkinową. Ta nazwała swoją część Lindianowem.

Lidia Kosatkin — o której nie potrafię powiedzieć nic — wpadła na pomysł parcelacji części swoich gruntów i to ona, warto to podkreślić i zapamiętać, jest zapewne autorką idei podziału trójkątnego terenu między dzisiejszymi ulicami Leśną, Dziką i Komorowską. Ta malutka ale bardzo zgrabna i udana parcelacja być może nawiązuje do parcelacji miasta ogrodu Komorów, a dokonano je; przed 1931 rokiem, na co wskazuje zachowana mapka mierniczego przysięgłego Władysława Bema z tegoż roku.

Sprzedaże działek tego osiedla zaczęły być — jak się zdaje realizowane dopiero po II wojnie, bo przed 1939 nie sprzedano jeszcze chyba Żadnej parceli (nie znalazłem w zachowanych dokumentach hipotecznych Żadnych informacji na ten temat). Dlaczego? To ciekawe i zagadkowe.

Trzeciego sierpnia 1931 roku Lidia Kosatkinowa sprzedała Lidianowo wraz z willą Lucjuszowi Burdvńskiemu. Ten z kolei po upływie miesiąca, a dokładnie dziewiątego września, odsprzedał nieruchomość Antoniemu i z Drążkiewiczów Salis, zamieszkałym przy al. Zgoda 4 w Warszawie, za cenę 1000 zł. Przez cały okres lar trzydziestych państwo Salisowie mieszkali tu spokojnie, użytkując rolniczo i ogrodniczo będące ich własnością ziemie. Pozostałością tej gospodarskiej aktywności były i są solidne ceglane zabudowania — niby mały folwarczek, a także nie istniejąca już dzisiaj woliera, służąca być może hodowli ptactwa mającego jakieś, być może, nie tylko ozdobne znaczenie. W czasie Il wojny państwo Salisowie jak większość Polaków mieli, jak się zdaje, problemy finansowe. I przynajmniej raz, w 1943 roku, ratowali się sprzedażą działek. Podobnie było zapewne i po wojnie, kiedy w roku 1948 po Śmierci pani Eugenii sprzedano dalsze działki. Cały czas mówimy jednak o działkach spoza wspomnianego wyżej parcelowanego terenu vis-á-vis pałacyku. Sprzedaże dotyczyły działek rolnych leżących nad Utratą bliżej lasu chlebowskiego. Owdowiały w 1947 roku pan Antoni Salis ożenił się z panią Marią o nieznanym nazwisku panieńskim, ale małżeństwo to nie trwało długo, gdyż w 1953 roku zmarł on w wieku 73 lat. Maria Salis, mimo oprotestowania testamentu przez rodzinę, odziedziczyła Salisowo.


 

W 1955 roku Urząd Skarbowy obłożył właścicielkę „podatkiem od wzbogacenia wojennego' w wysokości 20 968 zł, które ubezpieczono na nieruchomość czyli wpisano jako obciążenie hipoteki. Wydaje się, Że tego rodzaju przedsięwzięcia bywały w latach powojennych złośliwymi szykanami władz w stosunku do ludzi posiadających jakimś cudem zachowane jeszcze własności ziemskie. I często mogły być drogą przejęcia majątków przez Ówczesną nomenklaturę. Sprawy tego rodzaju były bardzo trudne i najczęściej osoby szykanowane przegrywały walkę z sądami. Prawdopodobnie po fakcie nałożenia horrendalnego podatku Maria Salis, ratując się, zdecydowała sprzedać osiemnastu nabywcom ogromną część Salisowa, między innymi część działek zaprojektowanego jeszcze przed wojną przez Lidię Kosatkin osiedla. Szczątkowo zachowane dokumenty zawierają dane i nazwiska kilkunastu osób, czasem małżeństw, które nabyły te działki.

Nie wiem jak potoczyły się dalsze losy pani Marii Salis. Podobno sprzedała Salisowo w 1965 roku panu o nazwisku Tabaka.

Na cmentarzu parafialnym w Pęcicach znajduje się mogiła państwa Salisów, w której pochowani zostali wszyscy troje wspomniani wyżej; Eugenia z Drążkiewiczów Salis (1887—1947), Antoni Salis (1980—1953) i Maria Salis (1888—1977). Grób wydaje się nie być odwiedzany.

Natomiast jeśli mowa o następnym właścicielu Salisowa, to wśród moich rówieśników wiele lat temu krążyły słuchy, Że był on posiadaczem francuskiego traktora (podobno właściciel przyjechał po wojnie z Belgii) oraz kultowego garbatego blaszanego Citroena 2CV. Samochód w tamtym Komorowie sam w sobie był już wielką rzadkością i atrakcją. Właściciel Salisowa używał też chyba — a ja sam pamiętam dobrze ten samochód unieruchomiony kiedyś i otoczony gromadką gapiów w błocie ulicy Podhalańskiej volkswagena amfibię — tego typowego wojskowego niemieckiego modelu z czasów wojny, zwanego Kübelwagen.

Krążyły też słuchy, Że pan Tabaka był samotnikiem (znowu jakby nastrój horroru) i mieszkał w piwnicy, podczas gdy cała willa z zachowanym wyposażeniem pamiętającym jeszcze czasy przed I wojny pozostawała latami nie używana i pusta. Powtarzam oczywiście „wieści gminne”, plotki, i nie zdziwiłbym się dyby żadna z nich nie była prawdą, ale robię to, bo tworzyły one la nas romantyczną tego miejsca.

Marek Raczkowski, dziś sławny ilustrator satyryczny, a wówczas na początku lat osiemdziesiątych mieszkaniec Komorowa nasz kolega, dorzucił jeszcze jedną cegiełkę do mitu Salisowa, rzez jakiś czas (rok?) aby uniknąć służby wojskowej — jak co mówiło ,odrabiał wojsko” pracując na poczcie w Komorowie ko listonosz. Jeździł więc czasem na swoim nieodłącznym składaku z przesyłkami także i do Salisowa. Opowiadał nam potem, że właściciel Salisowa to wielki dziwak i że jest kolekcjonerem błyszczących zagranicznych kalendarzy, które przysyłane z zachodu przywoził mu rzekomo Marek jako listonosz. A więc wyobrażali sobie to piwniczne pomieszczenie obwieszone gęsto dziesiątkami kalendarzy z różnych lat przytłaczających nazwami miesięcy tną powodzią cyfr — datami przeszłych i przyszłych lat i dni.

A tymczasem ogród Salisowa dziczał coraz bardziej. Zimny kamienny stół i granitowe fotele obrosły gęsto mchem, gałęzie drzew i krzewów splątane i połamane padały na niego z wysokiego nikt ich nie sprzątał. Wysokie siatkowe ogrodzenie woliery (dla zdobnych ptaków), pustej już od wielu lat, kruszyło się i zapada. Wielkie stuletnie lipy i brzozy powoli zmieniały całe założenie całkiem nieokiełznaną kępę, a ukryta gdzieś w głębi willa wyglądała niby dom krasnoludków. Latem pachniało to wszystko słodko kwiatami lip i pszczoły huczały wysoko. Zimą zaś przypominało królestwo królowej Śniegu, jak niezwykle skomplikowany i precyzyjny rysunek rytowany mrozem na szybie. Krążyliśmy wokół niego, a fantazja wypełniała nieznane nam wnętrza willi niezwykłym scenografiami... Tak jak w jednym ze snów, w którym znalazłem się gąszczu wyschniętych krzaków ogrodu w Salisowie i w ciemnym czerwonym świetle zanurzającego się za horyzontem słońca, na chwilę przed zapadnięciem listopadowego zmroku, ujrzałem zarośnięty i całkowicie zdziczały cmentarz z czasów I wojny światowej. Ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu okazało się że to mogiły Żołnierzy chińskich (!) z 1914 roku, bo na grobach w kształcie żydowskich macew widniały nieczytelne i zarośnięte mchem chińskie napisy... Fantazja snuła swoje niesforne kłącza...

Tak pamiętamy i wyobrażamy sobie Salisowo my — komorowiacy końca XX wieku.

Ponieważ Salisowo przez wiele lat sprawiało wrażenie opuszczonego, wiele osób wyrażało chęć kupna tej nieruchomości, między innymi było tam także kilku naszych znajomych, nieodmienne trafiających na odmowę, gdy udawało się dotrzeć do właściciela.

Lecz któregoś jednak roku, w pierwszej połowłe lat dziewięćdziesiątych, w Salisowie pojawił się stary gąsienicowy spychacz, który przez czas jakiś mozolnie zmagał się z zarośniętym parkiem, jednocześnie dzień po dniu, „odbierając nam raz na zawsze naszą zaczarowaną baśń. Na jakiś czas podczas surowej zimy porzucił walkę i zamarzł przechylony między zasypanymi Śniegiem krzewami 1 grudami oszronionej czarnej ziemi.

Nastał więc nowy właściciel, który uprzątnął park. Dom pozbawiony najbliższego otoczenia (jednak mała architektura ogrodowa i krzewy stanowiły z bryłą budynku całość) stracił jak zwykle w takich przypadkach porządek proporcji i odniesień i co za tym idzie ważne akcenty specjalnego charakteru. Stracił...

Cóż, poza tym nowy posiadacz odciął od ul. Leśnej pas gruntu i tu powstał szereg nowych domów. Można by dyskutować nad efektem tego przedsięwzięcia. Uważam, ze z urbanistycznego punktu widzenia to rozwiązanie nie jest do końca szczęśliwe. Stylowy dysonans w stosunku do dawnej willi jest oczywisty i szkodliwy dla obu stron. Tu jednak na marginesie chciałbym jednak dodać, Że jeden z tych nowo wybudowanych domów — utrzymany w czysto angielskim stylu — idealnie wręcz nawiązuje do zastanego tła starej willi, ale także do całego naszego komorowskiego miasta ogrodu. Bodaj czy nie jest to jedno z najlepszych i najszczęśliwszych rozwiązań architektonicznych Komorowa i okolic i świadczy o zupełnie wyjątkowej kulturze inwestora i wysokim profesjonalizmie architekta, co nie jest bynajmniej częste.

Autor: przedruk
Opublikowany przez: Krzysztof Suliga